To był najwspanialszy rok w moim życiu.

I właśnie się skończył.
Wydarzyło się dziś: powrót do pracy.
Rok cudowny… czas tylko dla siebie, błogi spokój, chwytanie dnia, celebracja, beztroska, czysta radość, ekscytacja, nasłuchiwanie, wyczekiwanie.
Potem EF.
Uczyliśmy się siebie, docieraliśmy, porozumiewaliśmy bez słów. Czasem oboje – płaczem. Poznałam, co to znaczy „kochać bezinteresownie”. Poznałam pokłady mojej miłości i cierpliwości. I zapomniałam, jak to było bez Niego.
Opracowaliśmy wspólnie plan dnia. Dobrze nam było razem – od rana do wieczora. Nasze święte rytuały, nasze nowe odkrycia, nasze kroki milowe. Nasz dzień za dniem.
A dziś ktoś mnie zrzucił z góry. Wepchnął w ręce drążki odrzutowca i kazał lecieć.
Już nie będę rano przemywać oślinionej małej buzi. Nie wybiorę już ciuszków na przebranie, nie odliczę pięciu kropel witaminy do kaszki, nie pójdę na niewzruszalny dopołudniowy spacer z wózkiem po osiedlowym wszechświecie, nie.
Mam serce złamane i jest mi bardzo źle.
W końcu się pozbieram, ale póki co, trochę się nad sobą poużalam.
Pozbierasz się kochana, bo nie będzie wyjścia:) Głowa do góry, wszystko się poukłada. A właściwie to Ty sama musisz sobie to w głowie poukładać. A od poniedziałku sprawdzę, czy kończy się użalanie na ciężkim losem matki Polki pracującej:D
Aż mi łezka zakręciła się w oku…