Jak dobrze, że od jutra do pracy…

Trzy tygodnie urlopu wypoczynkowego… Rany boskie, jaka ja jestem zmęczona!
Jak dobrze, że od jutra do pracy. Odpocznę sobie w kieracie codziennych, łatwych do przewidzenia obowiązków.
Urlop długo wyczekiwany. Ze startem w dniu 1 września. Babcia zasłużenie jedzie do ciepłych krajów, my przejmujemy dzidziola.
Z powodu oszczędności finansowych: w planie pobyt na działce Dziadków i pobyt u Dziadka w stolicy.
W niedzielę poprzedzającą urlop: dreszcze, głowa boli, gardło boli i kaszel dusi. Pakować się dalej w walizy, czy się rozchorować? Trudny wybór.
Pakuję pół apteczki domowej do walizy a w siebie i w ER (który solidarnie też nie domaga) podwójną dawkę paracetamolu ze wspomagaczami. EF profilaktycznie serwuję witaminę C i lipomal.
Tydzień Pierwszy.
Poniedziałek 01.09. – po śniadaniu podrzucamy na chwilę EF do babci a my jedziemy kupić dom (tak, tak, ale o tym napiszę, jak odpocznę w pracy), po południu jedziemy na działkę.
Wtorek i środa mijają na szeroko pojętych porządkach w domku i ogrodzie.
W czwartek czujemy się lepiej, pogoda się poprawia, idziemy na spacer do koników. EF zasypia w wózku i koników nie uświadcza.
Piątek, koniec urlopu dla ER – wraca do domu i w weekend odbywa zajęcia podyplomowe.
Po weekendzie, Dziadziuś zabiera EF i mnie do Warszawy.
Tydzień Drugi.
Po urządzeniu się w kawalerce Dziadziusia (czytaj: pieluchy pod sufitem, nocnik pod kanapą, krzesło do karmienia z boku telewizora, zabawki i książeczki wszęęęędzie), idziemy z EF na melanż (czyt.: szukamy pobliskiego placu zabaw).
Słoneczna i życzliwa ta, już prawie jesienna, Warszawa. Przechodnie w różnym wieku, mimo swoich ułomności, spontanicznie śpieszą z pomocą matce z dwulatkiem w wózku, która:
– próbuje pokonać plac budowy w miejscu ul. Świętokrzyskiej,
– przeprawia się przez rzekę ludzi w podziemiu pod Rondem Dmowskiego,
– wyjeżdża wózkiem z piekarni, trzymając w zębach torebkę z gorącymi pączkami, etc.
Wszystkich przejawów sympatii i pomocy nie zliczę. Czuję się onieśmielona tą życzliwością, bo przecież ja zawsze wszystko muszę sama.
W czwartek widzimy się z Anulą, moją przyjaciółka od stu lat. Anka piękna jak zawsze, promienieje wewnętrznym blaskiem, jak zawsze. Chłonę Jej życiowy optymizm. Ania, swoim sposobem bycia, wprawia mnie zawsze w doskonały humor. Pourywane te nasze wspólne chwile (bo albo EF się nudzi i marudzi, albo Anuli zawracają głowę pilnymi sprawami zawodowymi), ale najważniejsze, że się widzimy. Bo widzimy się za rzadko.
Generalnie, nasz pobyt w Warszawie bardzo udany. Tort bezowy w Smakach Warszawy – wyśmienity. Plac zabaw w Ogrodzie Saskim – rewelka, choć do dziś nie wiem, jak korzystać z niektórych urządzeń. To chyba wiedzą tylko dzieci. EF, mając mnie na wyłączność przez 24h, przyklejony do mnie na butapren. Miłe to i uciążliwe jednocześnie.
W piątek wracamy do mojego domu rodzinnego. W weekend spotykam się jeszcze (przez przypadek) z koleżanką z podstawówki, obowiązkowo z moim alter ego w Jagodowie i planowo z Oleńką, która przyjechała do ojczyzny z emigracji na krótki urlop.
Tydzień Trzeci.
We wtorek odstawiam mamę na badania do szpitala i już możemy wracać domu.
Środa i czwartek mijają na czynnościach porządkowo – organizacyjnych.
Piątek, sobotę i niedzielę z racji kolejnych zajęć podyplomowych ER, spędzamy z EF we dwoje na placu zabaw.
I po urlopie.
Wnioski:
- nie jestem Matką Polką. Kocham EF najbardziej na świecie, ale będąc przez 10 dni samotnym rodzicem, myśląc o wszystkim i za wszystkich, nie mogąc przy tym nawet zrobić siusiu w samotności, mam dosyć;
- urlop należy spędzać całą rodziną, w neutralnym miejscu, z dala od znanej na co dzień infrastruktury, dzieląc się z partnerem odpowiedzialnością za małolata… wtedy człowiek wypocznie;
- nie próbować nadgonić zaległości rekreacyjno – towarzyskich z ostatnich 3 lat.
No.
Czytam Ciebie i wspominam moje tegoroczne wakacje. Wnioski nr 1 i 2 mam takie same :). Trzeci jest taki, że już nie mogę doczekać się obozów, kolonii i wycieczek szkolnych. Uwaga: to już za 9 miesięcy! Spostrzeżenie: dziecko jest małe tylko chwilę. Dziś już ma swoją komórkę, kolegów, do których mówi „jołmen” i koleżankę, którą odprowadza do domu o 18.45. A ja jak głupia cieszę się, kiedy nadstawia czoło do całusa na dobranoc …