Dzik jest dziki.
EF po raz pierwszy sam wyszedł wczoraj z łóżeczka. Górą, nad szczebelkami. Wprost na głowę. Ma ogromnego guza.
Gdy wróciłam z pracy do domu i Go zobaczyłam, uderzyłam w bek. Moje biedactwo!!!
Empatia matki jest wielka jak jej serce.
Do tego emocje i świadomość potencjalnych konsekwencji upadku na głowę.
Czarnowidztwo.
Obieram pyrki do obiadu i zastanawiam się, czy nie będzie miał przez ten upadek problemów z nauką w szkole…
Całe popołudnie i wieczór chodzimy za EF krok w krok, bacznie Go obserwując.
EF w euforii. Dawno już Jego starzy, nie poświęcali Mu aż tyle uwagi. I jakby więcej Mu można (bo trzeba jakoś zrekompensować traumę po upadku).
Biega po mieszkaniu (na drugi, popołudniowy spacer już nie poszliśmy, bo „trzeba ograniczyć bodźce”), robi fikołki na tej stłuczonej głowie, jeździ na zeberce, targa olbrzymią balię, ustawia krzesła.
Wcina pół mojego kotleta, potem kawałek ciasta i na koniec zjada jeszcze z apetytem kolację.
Asystuje ERowi w wyciąganiu szczebelek z łóżeczka, ostukując wszystko (łącznie ze swoimi kolanami) plastikowym młotkiem. Raz po raz, gramoli się do łóżeczka przez nowe wejście i bije sobie brawo.
Chyba nic mu nie jest. Zasłabnięć, drgawek, wymiotów, etc., nie stwierdzono.
Wieczorem, EF jest nie do opanowania.
Usiłuję podać Mu mleko tradycyjnie, na leżąco w łóżeczku, ale mi z niego cwanie spierdziela przez nowe entrance. Buszuje po pokoju, choć jest dobrze po godz. 21. Ponowne odłożenie do łóżeczka kończy się histerią.
Przypomniał sobie, że z niego wypadł, czy co?
Noszę Go na rękach, przytulam, całuję. Gdy się uspokaja, kładę się z Nim na naszym łóżku.
Chodzi po mnie. Pacyfikuję Go, jak mogę.
Gdy już mi się wydaje, że jesteśmy na dobrej drodze, pada pytanie: A ko? – ze wskazaniem na trąbę pluszowego słonia.
W końcu zasypia. Jest po godz. 22.
W pracy dzielę się dziś informacją o wypadku EF.
„Tak, tak.” – kiwają ze zrozumieniem pracujące ze mną Mamy. Ewa mówi, że jak Bartek i Filip byli mali, to w szpitalu na Krysiewicza, po podaniu w rejestracji nazwiska, padało pytanie, który z nich tym razem. A bratanek Teresy nie zmieścił się w futrynie drzwi, jednakże większe przerażenie wywołała w nim babcia, która śpieszyła do guza z zimnym nożem…
A ja myślałam, że ten upadek z łóżka sprzed roku, był pierwszy i ostatni, bo do innych nie dopuścimy…
Takich sytuacji nigdy nie unikniesz. Przykład z ubiegłego weekendu. Młoda zaliczyła spektakularną glebę na rodzinnym grillu. Niosła Dziadziusiowi widelec, potknęła się i padła jak długa na tarasie. Krew sie lała, więc myśleliśmy, że wbiła sobie ten nieszczęsny widelec w oko albo co najmniej przebiła polik na wylot. Skończyło się na rozciętej górnej i dolnej wardze, łzach, seplenieniu i opuchliźnie, jak u Rocky’ego. A to wszystko stało się na oczach: Mamy, Taty, Babci, Dziadka i Prababci…
Na szczęście po tygodniu, na buźce prawie nie ma śladu…