Pyr… pyr… pyr

Zocha jest od wczoraj w serwisie.
W związku z tym, musiałam pojechać do fabryki komunikacją miejską.
Nie, nie o to chodzi, że mi od razu korona z głowy spadła (bo przecież tyle lat jeździłam i jakoś z tym żyłam).
Chodzi o to, że zaczęłam nowy tydzień od wzrostu ciśnienia tętniczego.
Pomimo, że wstałam jeszcze przed kurami i byłam na przystanku dokładnie pięć minut przed przyjazdem niskopodłogowego jamnika, to autobus spóźnił się trzy minuty, co spowodowało, że ja spóźniłam się na przesiadkowy tramwaj i z uwagi na sezon wakacyjny – na następny musiałam czekać 10 minut, co zaskutkowało summa summarum koniecznością odbicia dodatkowego biletu i uszczupleniem mojego budżetu o 2,80 zł.
Jako, że tramwaj dojechał tylko do przedsionka remontu, musiałam poczłapać na jamnika „za tramwaj”. Ten na szczęście przyjechał przed czasem, więc nadrobiłam trzy minuty, ale w efekcie do fabryki dotarłam 10 minut po przewidzianym czasie. Obładowana oczywiście jak Beduini na pustyni, bo jak się jedzie przeszło godzinę w jedną stronę do pracy, to trzeba się przygotować na wszelkie przeciwności losu.
Tak, dotarcie do pracy w ramach mojego miasta to 1 h i 10 min. – podróż w jedną stronę.
Co daje 11 godzin i 40 minut tygodniowo.
Cóż za bezproduktywna strata czasu!
Na szczęście po pracy przyjechał po mnie ER takim małym, wypożyczonym z serwisu bąkiem. Pośmialiśmy się oboje, bo bąk zmieścił się w mysiej dziurze na parkingu.
ER tylko narzekał, że bąk jakoś słabo hamuje.
Bąk zanocował na miejscu garażowym Zochy, zajmując 1/3 jej miejsca.
Jak przystało na odpowiedzialnego kierowcę, wyszłam dziś z domu nieco szybciej, żeby dokonać własnych ustawień wszystkich pokręteł i lusterek w bąku.
Dolałam sobie zamaszyście płynu do spryskiwaczy – bo pomimo przewidywanego nasłonecznienia i temperatury 26 stopni – zawsze się może zdarzyć jakaś zagubiona chmura z deszczem.
Odpalając bąka, od razu się zreflektowałam, że to nie diesel, więc z gazem trzeba umiejętnie. Szybki rzut okiem na skrzynię biegów i natychmiast przykazałam sobie nie mylić szóstego biegu ze wstecznym.
Włączyłam się do ruchu płynnie, aczkolwiek w pełnym skupieniu – w końcu nie znam jeszcze auta. Na horyzoncie zamajaczył korek, profilaktycznie zredukowałam bieg i po chwili rozpoczęłam czynność hamowania, dusząc coraz bardziej niecierpliwie – w braku jego reakcji – na pedał hamulca i obserwując pomału u siebie pierwsze oznaki niepokoju.
Kiedy ten hamulec w końcu zacznie działać?
Zadziałał, ale pierwsza próba hamowania w rzeczywistym ruchu miejskim przypomniała mi, co o hamowaniu bąka mówił ER. Ujmując to jednym zdaniem: droga hamowania bąka = drodze hamowania pociągu towarowego.
Dalszą część podroży do pracy odbyłam jak Fred Flinstone, szurając prawie piętami po asfalcie i dusząc częściej pedał hamulca niż gazu. Nadto, hamując już na wszelki wypadek od razu po wrzuceniu dwójki.
A i tak o mały włos przejechałabym skręt do fabryki.
Poza tym, bąk jest wdzięczny.
I ja jestem wdzięczna za niego, bo mój przejazd do pracy znowu trwa 25 minut, a teraz dodatkowo obfituje jeszcze w dodatkowe atrakcje 😀
Nie wytrzymali i skomentowali