“Put your hands up in the air…”
EF od dwóch dni nagle, sam z siebie, nauczył się robić „kosi, kosi łapki”.
Zaczyna klaskać łaputkami, ilekroć Go coś rozbawi.
Tzn. tak myślę, że wtedy właśnie.
Tym „czymś” potrafi być własne odbicie w lustrze, zbyt długie bezczynne siedzenie na podłodze, ta sama melodyjka z zabawki, włączana non stop od ostatnich 15 minut, usilna prośba „o kosi” ze strony ERa… Z mojego punktu widzenia, „kosi, kosi łapki” EFa jest jak pogoda – niemożliwa do przewidzenia.
Co więcej, EF zaskoczył na pokazywanie, jaki jest duży. Pokazuje mniej więcej w tych samych okolicznościach, co „kosi” – w tylko i wyłącznie sobie znanym momencie, i z tylko i wyłącznie sobie znanych przyczyn.
Niekiedy EF uznaje, że „kosi” wypada zrobić jednocześnie z pokazaniem swojego wzrostu, co manifestuje poprzez klaskanie sobie nad główką.
Że też nie mógł się tego nauczyć miesiąc wcześniej.
Pojechalibyśmy na Opener, Woodstock albo Jarocin i dali w trójkę czadu.
Bo EF potrafi przy okazji jeszcze zupełnie zdrowo krzyknąć 🙂
Oczywiście, jeżeli akurat ma na to ochotę i pod warunkiem, że trzyma się Go akurat na rękach, koło swojego ucha.
PS. Dziś mija tydzień od zagubienia mojej obrączki. Na serdecznym palcu – ogromny pierścień z onyksem. To tylko zastępstwo na czas określony.
Gdyby było mniej decybeli, same ballady, to spokojnie moglibyśmy się z EFem wybrać na koncert SOAD. Z klaskaniem nad głową daje radę, podskakiwać umie, rozpierduchę też zrobi, ale decybele? Nieeee. Na takie pieprznięcie to EF jest jeszcze za mały.
Następnym razem może…