Open’era wspomnienie

6 lipca 2014 autor:

Co tu dużo mówić… Nie chciało mi się jechać na tego Open’era.
Bo to nie jest tak, jak kiedyś, że człowiek o godz. 14:58 podejmuje decyzję, że jedzie, a o godz. 15:15 jest już w trasie, co najwyżej z zapasową parą majtek i szczoteczką do zębów.
Trzeci weekend z rzędu, przyszło nam pakować cały majdan, co jest bardzo charakterystyczne dla wszystkich naszych wyjazdów z racji posiadania dziecka w wieku niespełna 2 lat i przewrażliwienia jego mamusi.
Począwszy od połowy maja, nie spędziliśmy żadnego weekendu w domu, we troje, na tzw. „nic nie robieniu” i zaczęłam osiągać permanentny stan zmęczenia wszystkim.
No, ale bilety kupione pół roku temu; Michu, z którym jedziemy, już się nie może doczekać, nadarza się okazja na wypad bez dziecka, dziecko ulokowane u dziadków…. No, to w drogę.
Wyjeżdżamy planowo wcześniej, bo spodziewamy się korków na Kwiatkowskiego w Gdyni, a za nic nie chcielibyśmy przegapić koncertu, na który jedziemy. Do tego dochodzi jeszcze kwestia pozostawienia samochodu w sensownym, z punktu widzenia dojścia na festiwal i ewakuacji, miejscu. Michu prowadzi w drodze do Gdyni i czasem wyprzedza tak, że zamykam oczy i żegnam się w myślach z dzieckiem.
Sumarycznie, podroż przebiega jednak sprawnie. Zgodnie ze wskazówkami Gosi, parkujemy pod Biedronką z dużym zapasem czasu. Pogoda piękna. Kalosze zostają w bagażniku. Małe szanse, że się przydadzą.
Ja deklaruję, że poprowadzę po koncercie, więc chłopaki kupują sobie po piwku. Na teren festiwalu idziemy bulwarem, mijając po drodze ludzi w różnym wieku i o różnej przynależności – sądząc po aparycji, nie zawsze do końca sprecyzowanej.
Po wymianie biletów na opaski, wchodzimy na festiwal.
Ze sceny głównej słychać już MGMT. O rany! Zaczęli punktualnie! Wydłużamy krok i znajdujemy się vis’a vis sceny.
Grają „Kids”. Ogromne telebimy emitują psychodeliczny przekaz. Zaczynam sobie podrygiwać.
Nie jesteśmy fanami MGMT, ale koncert nam się podoba. Do tej pory utożsamiałam ich z ambitnym wydaniem brit-popu, a tu chłopaki zagrali elektronicznie. Fajna ta festiwalowa aranżacja 🙂
Po MGMT przypada godzina luzu przed Pearl Jam. Idziemy upolować jakąś kolację i kawę.
Dzwonię do mojego taty, żeby się dowiedzieć, czy EF nie wszedł Im na głowę. Tata vel Dziadziuś, zdaje szczegółowy raport z popołudnia i wieczoru z wnukiem. Podkreśla, że EF jest kochany i informuje mnie, że EF chyba za nami tęskni, bo pyta: Mama? Tata? Wskazując na moje buty, mówi „Mamy”. Staram się nie wzruszać i obiecuję sobie, że po koncercie szybko do Niego pognam.
W międzyczasie robimy ogólne rozpoznanie. Jestem pod wrażeniem, bo teren festiwalu jest rzeczywiście ogromny (no dobra, w końcu to lotnisko, ale mimo wszystko robi „wow”), co rusz punkty wszelkiej pomocy (z mobilnymi bankomatami włącznie), dostateczne oznakowanie (w razie wątpliwości, obsługa z anielską cierpliwością wszystko objaśnia), niezliczona ilość toi-toi (czeka się najwyżej 7 minut), gastronomia od Annasza do Kajfasza, butiki młodych projektantów, itp.
Podoba mi się to wszystko, co widzę. Jest przemyślane i zorganizowane. W moim stylu. Nie czuję się zagubiona, wiem, gdzie mam iść i po co. Poziom europejski.
Przyglądam się festiwalowiczom. Chodzą wystylizowani jak na sobotni melanż w stołecznym Platinum, w okularach przeciwsłonecznych, choć przed godziną 22. słońce bynajmniej już nie razi. Markowe, drogie detale.
Patrzę na nas… Z ER wyglądamy do bólu zwyczajnie. Jeansy, koszulka z krótkim rękawem, w plecaku bluzy z długim, trampki. Nie mam pomalowanych paznokci, ani makijażu. Z biżuterii, tylko ślubny znak przynależności do ER. Wszak będziemy wracać nad ranem, 180 km do domu, więc ma mi być wygodnie. Pochodzę już chyba jednak z innej epoki.
Trzykrotnie wydzwaniam do Gosi, ale nie odbiera. Wszak, umawiałyśmy się bardzo swobodnie. Jak się spotkamy na Pearl Jam, to się spotkamy. Mimo wszystko próbuję, z zamiarem namówienia Jej na koncert, bo zawsze to okazja do spotkania. Ostatni raz dzwonię na 5 minut przed koncertem, ale bezskutecznie.
Pearl Jam wychodzi na scenę pięć po dziesiątej. Nie spodziewałabym się takiej punktualności po zespole tej klasy. Grają fantastycznie, z energią nastolatków, zaangażowaniem, swobodą, bez dystansu do publiczności. Eddi nawołuje ze sceny, aby zwracać uwagę na tych, co stoją koło nas i reagować, gdy zacznie się dziać coś niedobrego. Deklaruje, że przerwie wtedy koncert. Dziwi mnie trochę ta troska, przyjmuję ją do wiadomości, ale nie analizuję jakoś szczególnie. Michu potem sprawdzi, że w 2000 r. w Danii na koncercie Pearl Jam zginęło w tłumie 8 osób.
Nie znam wielu granych piosenek, ale nie przeszkadza mi to w niczym. Tańcuję sobie w miejscu i podskakuję. Facet koło mnie odpala fajkę od fajki. Wkurza mnie ten dym, więc daję znać ER, żebyśmy dołączyli do Micha, który stoi przed nami.
Michu zaangażowany w dźwięki, dobiegające ze sceny, w innym stanie świadomości.
Fajnie 🙂
Po półtorej godzinie grania (i 2 winach Eddiego), zespół schodzi ze sceny.
Nie, nie, publiczność ich tak szybko nie puści 🙂 Oczywiście wracają, żeby z nowym zaangażowaniem i energią, zagrać co najmniej pięć kawałków. Tracę rachubę. Nigdy jeszcze nie byłam na koncercie, na którym bisy trwały tak długo! Mam za to wielki szacunek do Pearl Jam.
Po koncercie jesteśmy jakby uskrzydleni. W bardzo dobrych nastrojach, wymieniamy uwagi i spostrzeżenia. Zgodnie uznajemy, że dobrze się bawiliśmy. Kierujemy się do wyjścia. Dzwoni Gosia i pyta, czy zostajemy na Rudimental – okazuje się, że była jednak na Pearl Jam. Nie, nie zostajemy. Wracamy do domu, bo Michu musi o szóstej ujawnić swój głos w eterze. Mam trochę żalu do Gosi, że nie skontaktowała się ze mną przed koncertem. Że słyszała moje telefony, a nie odebrała. No cóż, widocznie nasza potrzeba spotkania i wspólnej zabawy, nie była tożsama. Nie pierwszy już raz.
Opuszczamy teren festiwalu. Po raz kolejny tego wieczoru, z wielkim zadowoleniem stwierdzam, że organizator stanął na wysokości zadania: autobusy komunikacji miejskiej sprawnie zgarniają ludzi spod Open’era.
Wsiadamy do auta i w ciągu 15 minut wyjeżdżamy z Gdyni. Na autostradzie zapinam tempomat na 140 km/h i suniemy.
Liczyłam na to, że Michał się trochę zdrzemnie (i zregeneruje siły), ale Michu jest twardziel i mówi, że spać nie będzie. Że ma syndrom kierowcy i nic na to nie poradzi.
Odstawiamy Michała do domu a sami wracamy do rodziców na działkę.
Czuję już zmęczenie, ale mobilizuje mnie świadomość, że zaraz zobaczę śpiącego dzidziolka.
Podsumowując, pragnę wyrazić starą prawdę, że im bardziej się człowiekowi nie chce bawić, tym fajniej się człowiek potem bawi i wyjazdu nie żałuje.
Nawet, gdy wraca o czwartej do domu, a jego dziecko wstaje o 7:20.

Podobne wpisy

Podziel się

1 komentarz

  1. Wynar

    Było super. A co do wyprzedzania – beeeeezzzz przeeeeeesaaaaaadyyyyy 😀 Jak to kiedyś rozmawiałem z policjantem drogówki: „Panie kierowco, za szybko pan jedzie”. „Nie, ja jadę dynamicznie i nie blokuję ruchu”.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *