O tym, jak spędziłam wakacje, cz.II

Leżenie 14 dni na plaży co do zasady uważam za synonim śmierci z nudów.
Nie, nie, nie potępiam. Każdy odpoczywa według własnego widzimisię.
Ja najpóźniej trzeciego dnia muszę gdzieś ruszyć mój zezwłok wakacyjny. Pogoda przy tym – mile widziana „ładna”, ale wystarczy, żeby nie padało.
Toteż był plan, żeby zwiedzać. Jednakowoż trudno jest kontemplować w nieskończoność zamysł architektoniczny mistrzów średniowiecza, skoro mniej więcej o 8:30 jest kaszunia, potem harce i swawole, na godz. 11. przypada drzemka, a na 13:30 obiadek. Potem jest mleko o godz. 16:00 i harce do godz. 18:30. Potem dzidziol ma zasadnioczo dosyć i domaga się nieustannego noszenia na rękach. O 19:30 kąpiel, kolena flacha mleczywa i lulu.
Jak pogodzić ugruntowany od miesięcy schemat dnia (powód dumy rodzicielskiej) z regułami (a raczej ich brakiem) wakacyjnymi?
Nie da się. Trzeba coś poświęcić, żeby coś zyskać lub stracić. C’est-la-vie.
Zatem dzidziol, w wakacje rozstrojony dokumentnie (spokojnie, wrócimy do domu, to przywrócimy ład i porządek), jest mimo tego arcyszczęśliwy, bo ma rodziców na wyłączność. Czasem jest karmiony w dziwnych miejscach i dziwnymi rzeczami („Syneczku, TO się nazywa bułka”), częściej dostaje tłumik (czyt. smoczek) w sznupę, ale też poznaje nowe zabawy, smaki i struktury. Ja macham ręką i popijam lokalne piwko, bo teraz mi wolno.
Dobra, żeby nie powiedzieć „złota”, rada: wybrać się na wakacje z przyjaciółmi z dzidziolem w podobnym wieku. Wówczas wszystko zostaje zrozumiane i zaakaceptowane z dobrodziejstwem inwentarza a scenariusz dnia pisze aktualny humor jednego lub drugiego dzidziola, względnie oba na raz i co najważniejsze – nikt nie ma do nikogo pretensji.
Jeżeli czegoś przez to nie zobaczymy, to trudno. Wakacje są dla nas, a nie my dla wakacji.
Aha, i jeszcze jedno: jak się o czymyś zapomniało z domu i nagle okazuje się niezbędne – spokojnie, na pewno wzięła TO przyjaciółka 🙂
Nie wytrzymali i skomentowali