O tym, jak spędziłam wakacje, cz.I

Planowanie wakacji zazwyczaj odbywało się z minimum półrocznym wyprzedzeniem.
Żyliśmy wyjazdem, nakręcaliśmy sprężynę emocji. Dzika potrzeba przygody.
Wiele godzin z nosem w monitorze laptoka, aby się dowiedzieć, co jest w danym miejscu pozycją obowiązkową do zobaczenia, co można sobie odpuścić, gdzie trzeba się targować, gdzie ludzka stopa jeszcze nie stanęła – ale nasza stanie, a jakże!
Plan A, plan Ą, plan B, plan C über alles.
Tamże chłonęliśmy wszystko, co znane i nieznane. Chwytaliśmy wakacyjną chwilę i miętosiliśmy ją w palcach, żeby zapamiętać z niej jak najwięcej…
Dziecko zmienia wszystko.
Jakoś na tydzień przed planowanym wyjazdem, zaczęłam dopiero z poczucia obowiązku czytać o regionie, w który się udajemy. W pierwszej kolejności sprawdziłam, gdzie znajduje się szpitalny oddział dziecięcy lub jakikolwiek punkt pomocy doraźnej w razie nagłego załamania zdrowia EF i związanego z tym załamania mojego, dalej – gdzie jest najbliższa Biedronka/Lidl/Tesco, celem ustalenia krytycznej ilości pieluch, chusteczek, obiadków, które musimy zabrać ze sobą.
Listę rzeczy do zabrania sporzadziliśmy niemalże na papierze toaletowym.
Następnie okazało się, że nie mieścimy się w posiadaną ilość walizek i za Chiny Ludowe nie zdołamy spakować się w jedno popołudnie (zatem pakowaliśmy się do później nocy).
Wakacje rozpoczęliśmy od błogosławieństwa pani pediatry (bo EF przywiózł z sierpniowego weekendu jęczmień na oku) i od szopingu w aptece.
No i w długą – jak najdalej, dopóki dzidziol nie ryczy.
Nie wytrzymali i skomentowali