Nie taki diabeł straszny…

9 czerwca 2014 autor:

Moja mała kuzynka (która ma już 30 lat, przepiękną córkę, pracę, własne mieszkanie i samochód, masę znajomych…), wychodzi za mąż za dwa tygodnie.
Ponieważ dla mnie na zawsze pozostanie „moją małą Anulą”, w związku z tym, trochę się na myśl o tym nadchodzącym ślubie wzruszam.
Anula w białej sukni… no na bank, będę ryczeć jak bóbr.

Ale, ale, pierw wieczór panieński!

Organizację tego przedsięwzięcia wzięła na siebie świadek – Mary.
Menu na wieczór: spotkanie lejdis u Anuli w domu, konkursy, winko, dobra zabawa, potem do klubu i szał na parkiecie.
Aha, no tak.
I striptizer. Byłabym zapomniała.
Miała być co prawda wróżka, ale jakoś nie wyszło.

Moja przyjaciółka – moim świadkiem, jak mi się nie chciało jechać!

Po pierwsze okazało się, że:

–        ABSOLUTNIE nie mam co na siebie włożyć, więc muszę ekspresowo znaleźć coś modnego i wystrzałowego, co jest niedrogie i odejmie mi z 5 kg,

–        będę musiała pojechać do Anuli AUTOBUSEM (jeżeli nie chcę następnego dnia zasuwać po auto do centrum miasta), a z klubu wracać taxi (która mnie rąbnie po portfelu i której zapewne nie będę mogła znaleźć w racjonalnej odległości od klubu),

–        szlag trafił mój pomysł pasztecików w cieście francuskim w ramach „składkowej kolacji”, bo Panna Młoda robi grilla,

–        muszę szybko przypomnieć sobie, jak się biega w 15 cm szpilkach (do klubu już nie wypada iść w balerinach),

–        itp., itd.

Moja przyjaciółka, w odpowiedzi na moje utyskiwanie, kazała mi się między wierszami walnąć w łeb, bo czeka mnie rzadkie (o ile nie pierwsze) na przestrzeni ostatnich 24 miesięcy, całonocne wyjście z babeczkami z domu, bez męża i dziecka, bez prania, sprzątania, gotowania, prasowania, ze striptizem, ładnym ubraniem i pełnym make up’em, alkoholem i tańcami.
No rzeczywiście, jak się przyjrzeć, to z tej strony wygląda to znacznie lepiej.
Pojechałam.
Przeżyłam jakoś dotaszczenie do Anuli michy z sałatką Cezar, a szpile wzięłam do torebki z zamiarem założenia ich dopiero pod klubem.

Część domowa u Anuli – fantastyczna! Dziewczyny sobie podjadły, popiły, poopowiadały historii z życia oraz to, skąd znają Anulę. Było bardzo wesoło.
Ja pochwaliłam się aktualnym zdjęciem mojego dzidziola i odruchowo przejęłam władzę nad lustrzanką przyszłej Panny Młodej, aby wieczór był należycie udokumentowany.

Nerwowo i chichotliwie zrobiło się dopiero, gdy do salonu wpadła podekscytowana Mary.
„Gość wieczoru przyjechał. Gdzie jest wódka?”
Wódka i wino się polały, więc po chwili byłyśmy już gotowe na występ Santiego w przebraniu lekarza.
Profesjonalnie upewniłam się jeszcze u naszego „artysty”, czy mogę zrobić chociaż parę zdjęć w przebraniu, oczywiście tylko na nasze potrzeby, bez zamiaru dalszej publikacji, itd., aby był ślad w dokumentacji wieczoru.
Mogę. Mogę robić, ile chcę i do samego końca. Ma gest ten Santi.

Gdy Anula zorientowała się, co się kroi, stanęła jak słup soli.
Na szczęście świetna atmosfera wieczoru, zawartość alkoholu we krwi i profesjonalne podejście tancerza sprawiły, że nasza przyszła Panna Młoda się rozluźniła…

Brak czystości kadru. Słaba kompozycja. Masakra pod względem światła! Kitowy obiektyw Anki doprowadzał mnie do szału, musiałam schować honor w kieszeń i przejść na auto.
No nic. Na ślubie się bardziej postaram. Grunt, że Anula zadowolona, bo ma „ładną pamiątkę”. A Santi?
Miał ładne białe zęby. Flesz mi się w nich odbijał jak na reklamie Colgate Total White.

Potem biegusiem do klubu, bo mamy rezerwację tylko do godz. 23.
Zdążyłyśmy.
Przywdziałam moje niebotyczne szpile, co z moimi 173 cm wzrostu, spowodowało górowanie nad tłumem.
Klub w Starym Porcie, wcześniej było tu co innego, ale jakieś sto lat temu i już nawet nie pamiętam, co. Dwa poziomy muzyczne, siedzimy tam, gdzie gra Gwiazda Wieczoru, super hiper DJ – aus – Berlin. Na parkiecie tłum wygina się ekstatycznie w clubbingowych rytmach. Nie dla mnie. Idę zobaczyć, co za muzyka leci na parterze. A tam: It’s my life Dr Albana, Lambada, Cecilia, YMCA… no kurde! Zasuwam po „te starsze” dziewczyny z panieńskiego i sprowadzam na dół. Szalejemy. W moich szpilach da się nawet zrobić obrót i… podskok.
Potem jeszcze Mohito, Blue Lagoon, wyrwanie Anieli ze szponów wielkich jak szafy trzydrzwiowe z wnękami na buty – ochroniarzy (bo maniakalnie chciała zamówić u tego-tam z Berlina Mallorcę, naruszając przy tym wszystkie reguły klubu, łącznie z przepisami p-poż i BHP), naklejka reklamowa klubu na Bzyka w prezencie od managera za moją akcję z Anielą i… pora wracać do domu.

Reasumując: z dobrą zabawą jest jak z jazdą na rowerze, nie zapomina się jej. Nie można jednak się przeforsować. Dlatego pół niedzieli spędziłam jeszcze z małżem i dzidziolem.
To był udany weekend!

Podobne wpisy

Podziel się

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *