Nadzieja umiera ostatnia
To miał być fajny, leniwy, weekend na działce u Dziadków.
Fajny, bo pomysł narodził się spontanicznie i w ostatniej chwili – oceniając oczywiście według moich kryteriów, czyli na dwa dni przed docelowym wyjazdem. Na wszelki wypadek od razu rozpoczęłam pakowanie, żeby zdążyć.
Pogoda zapowiadała się cudnie.
W piątek urwałam się szybciej z fabryki, bo z okazji imienin Bini – po koniecznym torciku, nie było jej już na Anioł Pański.
Wyruszyliśmy we dwoje z EF w drogę – z pieśnią o Muminkach i Gumisiach na ustach.
(ER miał w tym czasie szereg obowiązków: pilnować domu, odbyć za-długo-odkładane bliskie spotkanie z nalewką z myszy w towarzystwie Mikołaja, przebrnąć przez e-kurs dnia następnego i jeszcze ogarnąć w domu. Uff!)
W drodze do Dziadków, wprosiliśmy się jeszcze na mniamuśne ciacho do Anny i Hanny, gdzie jak zwykle zostaliśmy powitani z otwartymi ramionami i w te ramiona porwani.
Z ramion zielonkowych, wpadliśmy w jeszcze bardziej otwarte i niecierpliwe ramiona Dziadków, a że było już stosunkowo późno, to w trybie turbo rozpoczęłam procedurę „myju-lulu”. Woda do buzi, woda na mleko, woda do kąpieli, mazidła, ręcznik, waciki, witaminy…
Wypucowany EF, położony horyzontalnie, kategorycznie odmówił butelki. Dobrze, że mam jeszcze swoje zapasy, inaczej wpadłabym w popłoch, że dzidziol pójdzie spać głodny.
Po kolacji i krótkiej nasiadówie z Dziadkami, ja też poszłam spać.
Rano tradycyjnie, mleko koło 5:30, ziuzianie do 7:23, potem dadada, gagaga, dziaaa i dzikowanie po łóżku, czyli dobitne znaki, że EF się wyspał, więc cała reszta domowników zapewne też. Poranna toaleta, kaszunia, śniadanie rodzinne.
Dobra, idziemy na koc do ogrodu!
W ogrodzie, pod parasolem cudnie. Wódz „Biała twarz” (od kremu p-słonecznego) EF w amoku zabawy.
Oj, nie mam obrączki na palcu.
Zdjęłam ją pewnie, jak kremowałam EF.
Zostawiam EF pod opieką Dziadzi i idę szukać. W łazience nie ma. Może zostawiłam na piętrze, bo pewnie ją zdjęłam do porannej toalety. Na stoliku, nie ma. Na kołdrze, nie ma. Cholera, może jednak jest łazience.
Nie, nie ma.
Podenerwowana, komunikuję Dziadkom, że nie mogę znaleźć obrączki. Z odsieczą rusza Babcia, która znana jest z tego, że jest dobra w szukaniu. Obrączki jednak nie znajduje.
Sobotę spędzamy na szukaniu mojej obrączki, wymieniając się co rusz opieką nad EF. Wpadam na pomysł, że jak sprzątnę gruntownie łazienkę, to pewnie się znajdzie.
Ale nie.
W niedzielę szukamy od nowa, wszędzie, trzeci raz w tych samych miejscach.
Babcia chodzi w okularach po trawniku, ja wywracam do góry kubeł ze śmieciami. Sprawdzam miejsca racjonalne i nieracjonalne.
Nie ma.
Dzwonię do ER. ER mówi, że się znajdzie.
Brakuje mi już pomysłów, gdzie jeszcze szukać. W kosmetyczce, torebce, walizce, torbach EF nadal jej nie ma.
W szczelinach boazerii też nie. W lodówce, ani za lodówką.
Puszczają mi nerwy, bo zbliża się popołudnie i za chwilę będziemy wracać do domu, a ja nadal nie mam mojej obrączki.
Nie znalazłam. Wróciliśmy do domu. Miałam nadzieję, że może przy rozpakowaniu toreb wypadnie z ostatniej kieszonki, do której wcześniej pięć razy zaglądałam. Ale nie wypadła.
Chlipię w ramię ER, bo to wcale nie jest zwykły kawałek metalu, to symbol mojej przynależności, moja duma, mój znak szczęścia i poczucia spełnienia w życiu, wspomnienie pięknych chwil i poczucie stabilizacji w życiu.
ER mnie pociesza, że się znajdzie. Że za trzy tygodnie On sam zajrzy w każdą mysią dziurę i ją dla mnie znajdzie.
Wierzę Mu.
Znajdzie się:) No przecież musi się znaleźć… Zobaczysz, będzie tam, gdzie nikt się nie spodziewa.. Trzymam kciuki!
Ty masz zawsze informacje z pierwszej ręki, więc trzymam Cię za słowo.